duet, ebooki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
12
Pucybut
W
OSTATNICH MIESIĄCACH
niemieckiej okupacji Kopeć wysłał
mnie na trzy najbardziej brawurowe ze wszystkich misje.
Celem wszystkich ataków były pociągi.
Pierwsza operacja była ponownie obmyślana specjalnie dla mnie
i wymagała udziału kogoś, kto mógł uchodzić za młodego chłopaka.
Wiedziałem, że kiedy się już zacznie, będę zdany wyłącznie na własne
siły, tak jak wtedy, gdy leżałem ukryty pod wagonem towarowym.
Tyle że tym razem nie chodziło o zwykły rekonesans. Tym razem
misja wiązała się z bliskim, bezpośrednim kontaktem z niemieckimi
oficerami.
Innymi słowy, była to czysta brawura.
Podobnie jak przy poprzednich misjach, zastanawiałem się, kto
wymyślił tak niebezpieczny plan. W tym wypadku podejrzewam,
że nie był to Kopeć, ale raczej ktoś z podziemnej jednostki „Kruka” —
może nawet sam dowódca. A może obaj na to wpadli?
Z tego, co słyszałem, od momentu rozpoczęcia przez Armię Czer-
woną ofensywy pod koniec 1943 roku Gwardia Ludowa — wtedy
przemianowana już na Armię Ludową — coraz bardziej rosła w siłę.
W południowo-wschodniej Polsce działała aktywnie zwłaszcza na
terenach na wschód od Dębicy, a najbardziej brutalne akcje prze-
prowadzała na południu, w lasach Podkarpacia, gdzie spędzaliśmy
z Kopciem coraz więcej czasu.
199
Pucybut
Wiosną 1944 roku widać było, że Rosjanie zrzucają na spadochro-
nach rekordową ilość broni. Dostarczali również sporo prowiantu
i duże sumy pieniędzy. Co więcej, operujące w okolicy jednostki Armii
Ludowej gromadziły coraz większe środki, dokonując napadów na
zarządzane przez Niemców młyny, duże gospodarstwa, browary
i inne zakłady. Partyzanci mieli więc z pewnością wystarczająco dużo
pieniędzy, żeby płacić pazernemu Kopciowi za moje usługi. Podej-
rzewam, że po zakończonej sukcesem operacji z użyciem aparatu,
aż się palili, żeby wykorzystać mnie po raz kolejny.
Tym razem w ramach misji moją bronią miało być zniszczone,
prostokątne pudło pucybuta, starannie wykonane przez anonimo-
wego rzemieślnika. W każdym razie anonimowego dla mnie. Kopeć
pewnego dnia przyniósł je do naszej najnowszej kryjówki w lasach
niedaleko Blizny.
— Zdajesz sobie sprawę, że w porównaniu z tym czołganie się
pod pociągiem z aparatem to łatwizna? — zapytał Kopeć, wprowa-
dziwszy mnie w szczegóły akcji.
Skinąłem głową.
— I że nawet jak ci się uda, to tym razem możesz nie zdołać
uciec, a nawet jeżeli zdołasz, to sam skok może cię zabić…
— Niech pan posłucha, jeżeli nie będę robił nic, to i tak mogę
zginąć. Tak przynajmniej mam szansę zabrać z sobą kilku nazistów.
Kopeć milczał przez chwilę, być może zastanawiając się, czy
moja brawura jest autentyczna. Mogę zapewnić, że była.
— Wiesz dobrze, że w strachu nie ma niczego złego — powie-
dział. — Tak jak ci już mówiłem, można go wykorzystać na swoją
korzyść.
Spojrzałem na Kopcia i utkwiwszy wzrok prosto w jego twarzy,
powiedziałem:
— Dlaczego miałbym się bać? Wyszkoli mnie pan i tak długo
będziemy wszystko powtarzać, aż będę znał zadanie na wylot. Gdyby
pan wiedział, że nie mam szansy ujść z życiem z tej misji, nie wysy-
łałby mnie pan na nią.
Było to zamaskowane pytanie, ale nie mam pojęcia, czy Kopeć
je zrozumiał, ponieważ w żaden sposób nie skomentował moich słów.
Szczerze mówiąc, w sumie nie byłem pewien, czy chce mnie przy
sobie zatrzymać. Gdyby tak było, to dlaczego wysyłałby mnie na
200
Pucybut
tak niebezpieczną misję? Miałem mnóstwo wątpliwości; raz byłem
pewien, że mu na mnie zależy, ale już po chwili wcale nie byłem
o tym przekonany. Zastanawiałem się też, czy sam potrafiłby zupeł-
nie szczerze odpowiedzieć na to pytanie.
Dwa dni później zostały wyznaczone czas i miejsce akcji. Kopeć, jak
się domyślałem, doszedł do wniosku, że jestem już gotowy.
Znowu nastała wiosna. Dzień był przyjemny i pogodny. Szedłem
w kierunku stacji kolejowej w miasteczku Ropczyce przy ważnej linii
kolejowej Kraków-Lwów, przecinającej niebezpieczną część świata,
którą zamieszkiwałem.
Jeżeli dobrze pamiętam, partyzanci wybrali Ropczyce, ponieważ
była to bardziej ruchliwa stacja niż inne w wioskach przy głównej
linii, takich jak Czarna czy Grabiny. Choć oczywiście nie aż tak bar-
dzo, jak na przykład dworzec w Dębicy kilka kilometrów na zachód.
Plotka głosiła, że Rosjanie są coraz bliżej. Oznaczało to, że pociągi
ciągnące na wschód będą wypełnione niemieckimi żołnierzami,
wysyłanymi w celu wzmocnienia linii obronnych przed napierającym
rosyjsko-ukraińskim frontem.
Poprzedniej nocy padał deszcz — świeży, oczyszczający powietrze
deszcz. Pod stopami chlupotały mi zbierające się w koleinach kałuże.
Doskonale. Oznaczało to brudne buty, afront dla niemieckiej schlud-
ności i porządku.
Nocą zakradłem się w granice Ropczyc. O mało nie zostałem
przyłapany, kiedy prześlizgnęły się po mnie światła p
ędzącego samo-
chodu, przewożącego oficerów SS. Kopeć postanowił, że powinienem
zostawić luger i granaty. Pozbawiony broni, czułem się nagi. Miałem
jednak jak wytrawny aktor odegrać swoją rolę, mając przy sobie tyl-
ko niewielką skrzynkę pucybuta. Nie mogłem ukrywać pod ubra-
niem niczego, co mogłoby mnie wydać, gdybym został schwytany
i przeszukany.
Spacer przez miasteczko w biały dzień, i to ze świadomością, że
powinienem raczej dać się wypatrzyć, niż pozostawać w cieniu, był
dla mnie czymś dziwnie ożywczym. Mijało mnie zresztą niewiele
osób, a nawet ci, których spotykałem, przechodzili obok mnie obo-
jętnie, spiesząc się do swoich spraw i starając się nie zwracać na sie-
bie uwagi.
201
Pucybut
— Wyczyścić, proszę pana? — pytałem mijających mnie mężczyzn.
Ku mojej wielkiej uldze nikt ani razu nie zareagował — nikt
mnie nie zaszczycił nawet burknięciem. Dzieci ulicy były w tym cza-
sie zwyczajnym widokiem we wszystkich miasteczkach i wioskach.
Wydawało się, że jestem kolejnym zubożałym obdartusem, zbyt
młodym, żeby nadawać się do fizycznej pracy, usiłującym tu i tam
zarobić parę złotówek. Za każdym razem, kiedy nie uzyskiwałem
odpowiedzi, udawałem rozczarowanego — była to część mojej roli.
Kiedy dotarłem na stację, ciągle jeszcze było bardzo wcześnie.
Do spodziewanego przyjazdu pociągu transportowego, zmierzają-
cego na wschód, zostały dwie godziny. Rozejrzałem się w poszukiwa-
niu potencjalnych klientów, ale nikogo nie znalazłem. „To dobrze” —
pomyślałem. „Mam czas”.
Kiedy usiadłem na prawie pustym peronie, zaczęło mi burczeć
w brzuchu. Od ilu godzin nie jadłem? Zbyt wielu, a do kolejnego
posiłku dzieliło mnie pewnie jeszcze sporo czasu. Zanim uratował
mnie Kopeć, poznałem wszystkie rodzaje ukłuć głodu, ale nigdy nie
przyzwyczaiłem się do tego uczucia. Nigdy nie zapomnę, jak to jest
chodzić przez wiele dni z pustym żołądkiem.
Po około dwudziestu minutach moja cierpliwość została wyna-
grodzona. Usłyszałem prowadzoną po niemiecku rozmowę, dobie-
gającą od budynku stacji, tuż za rogiem ściany, przy której siedzia-
łem. Wsłuchawszy się, zrozumiałem tyle, że rozmówcy czekają, by
wsiąść do najbliższego pociągu. Narzekali, że znowu skierowano ich
na front. Miałem nadzieję, że to oficerowie, a nie zwykli żołnierze;
oznaczałoby to, że pociąg będzie wypełniony żołnierzami o równej
im randze.
Podniosłem pudło pucybuta i poszedłem w kierunku, z którego
dobiegały głosy, przełykając moją nienawiść jak gorzkie lekarstwo.
Serce zabiło mi żywiej. Podejrzewam, że byłem trochę wystraszony.
Kopeć byłby zachwycony.
Skręciwszy za rogiem, udawałem mile zdziwionego tym, że
natknąłem się na dwóch mężczyzn — byli z SS — którzy opierali się
o ścianę stacji i palili papierosy. Mieli po jakieś 35 lat, byli blondy-
nami i wydawało się, że są w doskonałej formie, tyle że jeden z nich
prawie przy każdym oddechu kaszlał. Początkowo prawie mnie nie
zauważyli, zwracając na mnie tyle uwagi, co na karalucha.
202
[ Pobierz całość w formacie PDF ]