dziurdziowie. Eliza Orzeszkowa, KSIAZKI
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
Eliza Orzeszkowa
Dziurdziowie
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
WSTĘP
W ogromnej, wysokiej sali aparat sądowy roztoczył całą wspaniałość swą i grozę. Był to
zimowy wieczór. Zwisające od sufitu żyrandole i lampy, gorejące u ścian białych i gładkich,
potoki światła lały na szkarłatne opony okien i stołów, na pstrociznę twarzy i ubrań tłumnie
zgromadzonej dziś publiczności. W głębi zasiadali członkowie sądu, z boku pod jedną ze
ścian na dwu wysokich i ozdobnych ławach miejsca swe już zajęli przysięgli. U jednego z
okien oskarżyciel publiczny, schylony nad obficie oświetlonym stołem, wczytywał się pilnie
w rozwartą księgę praw, przy drugim sekretarz sądu przerzucał stosy papierów. Urzędnik
przeznaczony do strzeżenia porządku, w ubraniu zdobnym w złote hafty, szybkim i cichym
krokiem przebiegłszy salę, z piórem w ręku usiadł na stronie. Wśród wielkiej ciszy, nie zmą-
conej nawet powstrzymywanymi na chwilÄ™ oddechami kilkuset piersi, przewodniczÄ…cy sÄ…do-
wi głośno i wyraźnie obwieścił zbrodnię, o którą podsądni oskarżonymi zostali. Nie było to
przestępstwo, ale była to zbrodnia, straszna zbrodnia, jedna z tych, które niekiedy jak sny
złośliwe i ponure przesuwają się przed udręczonymi oczami ludzkości. Kim byli, do jakiej
społecznej warstwy należeli, jak wyglądali ci nieszczęśni i okropni ludzie, którzy ją popełnili?
Kilkaset oczu jednomyślnie zwróciło się ku ławie obwinionych.
Naprzeciw wysokich i ozdobnych siedzeń sędziów przysięgłych, obrońca z urzędu, zamy-
ślony, niespokojny, nerwowym ruchem ręki ołówkiem kreślił na kawałku papieru jakieś luźne
notatki. Tuż za nim nad wysoką poręczą ławy podniosły się i w pełnym świetle stanęły cztery
męskie postacie w więziennych, długich, szarych ubraniach. Przed chwilą weszli tu oni przez
niskie drzwi, zza których ukazało się całkiem prawie ciemne wnętrze bocznej jakiejś sieni.
Zdawać się mogło, że wychodzili z otchłani. Niskie drzwi zamknęły się wnet za czterema
uzbrojonymi żołnierzami, którzy stanąwszy z obu stron ławy zanurzyli sterczące nad ich gło-
wami bagnety w olśniewającym świetle lamp. Pomiędzy lśniącymi ostrzami bagnetów, twa-
rzą w twarz z sędziami swoimi, w potokach światła uwydatniających każdy rys i każdą niemal
zmarszczkÄ™ ich twarzy, czterej podsÄ…dni stojÄ…c w nieruchomych i oczekujÄ…cych postawach
odpowiadali na zwracane ku nim pytania przewodniczÄ…cego.
Nazwiska ich?
Cztery męskie głosy dość wyraźnie, głośno odpowiedziały z kolei:
– Piotr Dziurdzia.
– Stefan Dziurdzia.
– Szymon Dziurdzia.
– Klemens Dziurdzia.
Stan ich?
Chłopi, rolnicy i posiadacze ziemi. Ostatni tylko ziemi własnej jeszcze nie miał, ale był
synem i dziedzicem pierwszego, Piotra Dziurdzi, który nie tylko że ją posiadał, ale przed laty
kilku piastował w swej wiosce ważny w społecznym życiu chłopów urząd starosty.
Teraz pytanie najciekawsze.
Czy przyznają się do popełnienia zbrodni, o którą obwinieni zostali?
Znowu cztery głosy z kolei ciszej lub donośniej, lecz zawsze wyraźnie odpowiedziały:
– Przyznaję się.
Przyznają się. Nie ma więc już wątpliwości, że popełnili tę zbrodnię. Nie nędzarze, nie
włóczęgi, nie członkowie proletariatu żyjącego w trującej atmosferze palących zawiści i pod-
stępnych łupów, ale rolnicy, którym wiatry boże niosą rzeźwość i zdrowie... posiadacze, któ-
rym ziemia własna rodzi bujne kłosy... pracownicy, których uznojone czoła równać się mogą
4
w powadze i czystości czołom uwieńczonym wawrzynem. Co to znaczy? Czy urodzili się już
potworami? Czy kiedy jeszcze w kolebkach byli, geniusz zbrodni napoił ich swym odde-
chem? Czy nie mieli serca ani sumienia, ani w piersiach swych żadnej z tych strun dobroci,
litości, prawości, które z wiekowym mozołem ludzkość wypracowała w swym łonie? Byliż to
może szaleńcy, idioci, głupcy, którzy dobrego od złego odróżnić nie mogli?
Rzecz dziwna! Daremnie kilkaset par ludzkich oczu zatapiało się w ich twarzach: zgodno-
ści pomiędzy nimi a tym, co popełnili, dostrzec nie było podobna. Nie wyglądali na tych, któ-
rzy już na świat ze sobą przynieśli zadatki zbrodniczych przeznaczeń, ani na szaleńców, ani
na idiotów.
Pierwszy z nich, ten, który nazywał się Piotrem Dziurdzia, był wysokim, dość szczupłym i
już niemłodym, ale jeszcze krzepkim i silnym człowiekiem. Włosy miał bardzo gęste, ciem-
nopłowe, siwizną przysypane i tak długie, że spadały mu aż na kołnierz więziennej opończy.
W oprawie tych długich, siwiejących włosów i krótko ostrzyżonego zarostu twarz jego, bla-
dawa nieco, łagodnością i powagą wyrazu swego pociągające sprawiała wrażenie. Policzki
jego, w więzieniu może wychudłe, zakreślały prawidłowy i łagodny owal, usta pod płowym
wąsem drżały trochę, na wąskim czole ciemniało kilka głębokich zmarszczek, a siwe, zamy-
ślone oczy spod brwi wypukłych i gęstych wodziły dokoła powolnym, poważnym i bardzo
smutnym wejrzeniem. W chwili gdy stanął w ławie obwinionych, można było dostrzec zale-
dwie widzialny ruch ręki, którym na piersiach swych skreślił znak krzyża, a gdy już odpowie-
dział na wszystkie zadane pytania, splecione ręce złożył na poręczy lawy i oczy wzniósł w
górę. Wówczas w twarzy jego zjawiło się coś marzycielskiego, coś, co zdradzało wewnętrzną,
pokorną, w głębinach duszy szeptaną modlitwę. Wkrótce jednak powieki przykryły mu roz-
modlone źrenice, grzbiet przygiął się, głowa na pierś opadła i tak już ze splecionymi rękami,
poważny, łagodny, bardzo smutny pozostał.
Zupełnie niepodobnym do Piotra był stryjeczny brat jego, Stefan. Wysoki także, ale bar-
czysty i bardzo wyprostowany, brunet z czarnymi jak noc włosami i czarnym, bujnym wąsem,
byłby on pysznym okazem silnego, kształtnego i pięknego chłopa, gdyby nie szczególne i
uderzające przedwczesne zestarzenie twarzy. Nie miał jeszcze lat czterdziestu, a ściągłe i
prawidłowe rysy jego były tak zorane, zmięte, pomarszczone, że niepodobna by na nich zna-
leźć najmniejszego gładkiego miejsca. Przy tym mogło się zdawać, że wielki jakiś ogień
opalał twarz tę tak długo, aż powlekł ją ciemną, prawie brązową cerą. Widocznym też było,
że nie nędza fizyczna uczyniła ją taką, lecz że zmięły ją i spaliły w ten sposób gwałtowne
namiętności i srogie zgryzoty. Była to twarz ponura i zrozpaczona, śmiała i roztropna. Czarne
oczy Stefana posępnie, lecz roztropnie i nawet bystro spoglądały wprost przed siebie; w po-
stawie i ruchach jego malowała się energia, której zbytek musiał znajdować sobie ujście w
nieposkromionej, gwałtownej popędliwości.
Trzecim i zupełnie różnym od tamtych typem chłopskim był Szymon Dziurdzia. Niski,
chudy, z wełnistym, splątanym włosem, który mu czoło całkiem prawie zakrywał, z otwarty-
mi nieco usty i nosem małym, bombiastym, u czoła wklęsłym, był to człowieczek niemłody,
brzydki, gapiowaty, bardzo widocznym nadużyciem alkoholu ogłupiony i prawie zezwierzę-
cony. Pijackie oczy jego z bladobłękitną źrenicą pływały w chorobliwej wilgoci; czasem gru-
bym i ciemnym palcem ocierał sobie łzę z powiek i bezmyślnym ruchem rozmazywał ją po
chudym i żółtym policzku. W ruchach, postawie i spojrzeniach jego malowało się przerażenie
z rozżaleniem połączone. Strwożony, rozżalony, ogłupiały, nie wiedział, co począć z rękami,
które splatał, to wzdłuż ciała opuszczał, ust przy tym ani na chwilę zupełnie nie zamykając.
Najmłodszym ze wszystkich, bardzo jeszcze młodym, bo dwadzieścia dwa lata zaledwie
mającym, był Klemens, syn byłego starosty, Piotra Dziurdzi. Urodziwy, jasnowłosy ten paro-
bek, z okrągłą, rumianą twarzą i błękitnymi jak niebo oczami, wydawał się makiem polnym,
bujnie śród pola wyrosłym, i tu w tę ciżbę ludzką, w tę atmosferę przenikniętą światłem
sztucznym i grozą ważących się przeznaczeń gwałtownie przesadzonym. Panującym uczu-
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]