echa-lesne 1, Książki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na
stronie
.
Utwór opracowany został w ramach projektu
przez
STEFAN ŻEROMSKI
Echa leśne
Pan generał Rozłucki siedział uroczyście na stołku składanym. Stołek ów (własność
przenośna geometry Knopfa) mieścił się w samym środku dywanu zdjętego znad
łóżka mojej matki. Po drugiej stronie ogniska, na pniaku z wzorową starannością
zasłanym pledem, w gumowym płaszczu do samej ziemi, niby w ruchomym namio-
cie, kurczył się i wykrzywiał wzmiankowany wyżej geometra Knopf. Obok niego
w rosochatych gałęziach wykrota, przyniesionego przez strzelca, niewygodnie tkwił
podleśny Guńkiewicz, piastując z pieczołowitością szklaneczkę araku z dodanymi dla
pozoru dwiema łyżeczkami herbaty. Pisarz gminny Olszakowski i stary wójt Ga-
ła z miedziakiem za
śeene le aea
¹ na rudej sukmanie — siedzieli
obok siebie. Ojciec mój, przywykły na polowaniach do lasu, wpół leżał na ziemi, a ni-
żej podpisany, zaszczycony właśnie promorą z klasy drugiej do trzeciej, był wszędzie,
gdzie go nie posieli.
Dymisjonowany generał Rozłucki, plenipotent jednego z najbardziej sowicie ob-
Urzędnik, Ziemia,
Własność, Las
darowanych donatariuszów, zjechał był właśnie do folwarku od dawien dawna dzier-
żawionego przez mego ojca, ażeby, wskutek wynikłych z ukazu² zamian gruntów,
przyłączyć z lasów rządowych do obszaru dworskiego znaczny płat boru.
Odcięcie trójkąta leśnego już się prawie dokonało. Geometra Knopf, który od
tygodnia „bawił” w domu naszym ku śmiertelnemu wszystkich udręczeniu, wyciął
nareszcie „linię”, a wynajęci drwale już ją od dawna rąbali, w starym, ciemnym lesie.
Plenipotent, który również gościł już od trzech dni na folwarku, miał zamiar co
prędzej oddać ojcu mojemu w obecności władz miejscowych las przyłączony. Dwie
partie chłopów rąbały linię, zbliżając się ku sobie ze stron przeciwległych. Sądzono,
że uda się sprawę załatwić przed zachodem słońca. Tymczasem noc głucha zapadła,
a linia nie była jeszcze doszczętnie wycięta. Generał postanowił bądź co bądź nazajutrz
wyjechać. Urzędnicy pragnęli również ukończyć czynność. Zgodzono się tedy, żeby
prowadzić robotę nocą, choćby do rana.
Tuż pod lasem rozłożono ognisko. Ze dworu odległego o jakie dwie wiorsty³
przyniesiono kolację — i oto czekaliśmy na ścięcie kilkudziesięciu pozostałych jodeł,
bawiąc się w miarę możności.
Wszyscy byli w nie najgorszych humorach. Poczciwy Guńkiewicz z resztą „po-
Alkohol
życzki⁴” na skroniach i brodziną uczernioną tanim czernidłem wychlipał już był co
najmniej dziewięć szklanek herbaty z arakiem, obawiając się tkliwie, gdym mu nową
podawał, czy też aby nie będzie za wiele, „boć to, zdaje się, już trzecia”… Zapewnia-
łem go ze stanowczością osoby, która nabyła właśnie wielkiej biegłości w arytmetyce
¹
a śeene le aea
(z ros.) — za uśmierzenie polskiego buntu (powstania stycz-
niowego).
²
a
— z reformy uwłaszczeniowej z roku.
³
a
— dawna ros. jednostka długości, ok. , m.
⁴
ca
— włosy z boku głowy zaczesane do góry, maskujące łysinę.
aż do ułamków dziesiętnych, że „bynajmniej” — więc poddawał się oczywiście, ulegał
z pokorą światłu wiedzy i przyjmował nową porcyjkę araku.
Pisarz gminny Olszakowski, znawca wszelakiego rodzaju spraw człowieczych,
osobliwie zaś powiatowo-gminnych sposobów piorunującego robienia majątku (za
co nawet „cierpiał” już był przez czas pewien w kieleckim kryminale), geniusz niewąt-
pliwy, który mógłby z powodzeniem piastować urząd ministra spraw wewnętrznych
czy zewnętrznych, a nawet bez żadnego wysiłku te obydwie godności, notoryczny
łapownik, zdzierca chłopów i wyzyskiwacz Żydów, najznakomitszy wymijacz pra-
wa i grasant⁵ parafialny, pił mało ze względu na obecność generała i awansował⁶ się
bardziej w kierunku jadła. Ponieważ jednak w swej wszechwiedzy nic sobie z tego
generała nie robił, nie skąpił tedy zebranym pogodnego wesela ducha.
Wójt Gała chrupał żuchwami i łykał chyłkiem, co mu się podsunęło, pił zaś bez
wstrętu, a pomrukiwał wesoło. Widać było, że chętnym i ochotnym sercem speł-
nia tę służbę państwową na pobrzeżu leśnym oraz że chwali sobie na ogół dzisiejszą
czynność.
Nawet Knopf, chodzący katar żołądka (tudzież kiszek), zeschły neurastenik, isto-
Zdrowie
Zwierzęta, Wieś, Pies
ta jadająca tylko rzeczy niektóre, lekkostrawne, niekwaśne, suche, i to takie właśnie,
jakich na wsi zapadłej, a osobliwie w Górach Świętokrzyskich, nikt nigdy, jak świat
światem, nie tylko nie jadał, nie widział, ale nawet nie znał z nazwiska — nudziarz
nie sypiający po nocach, nie znoszący piania kogutów, szczekania psów, bełkotu in-
dorów, gęgania gąsiorów, a nawet gdakania kur — istna plaga egipska dla ludzi
zdrowych, silnych, gospodarujących w miejscu, gdzie się kochano w psiarni, gdzie
kundle, ogary, wyżły, jamniki i w ogóle „pieski” najrozmaitszego wieku i gatunku
nie tylko szczekały i wyły po całych nocach, ale nadto wylegiwały się po kanapach
i sofach — gdzie koguty piały bez przerwy, a gdy nie piały, to je za to natychmiast
zarzynano — nawet, mówię, Knopf był w niezłym tego dnia usposobieniu. Opo-
Śmiech
wiedział zebranym jakąś anegdotkę kwaskowato-dowcipną o swej astrolabii⁷, którą
według opinii złośliwych ubierał we własne kalosze, spodnie, marynarkę i kapelusz
dla ochrony przed deszczem… Puentę anegdoty zepsuł co prawda podleśny Guń-
kiewicz przedwczesnym wybuchem śmiechu w miejscu akurat niezawierającym nic
dowcipnego — mimo to jednak Knopf się uśmiechał, co było istnym fenomenem
na przestrzeni trzech guberni i w ciągu kilku lat.
Generał, ramolcio nieźle zakonserwowany, trzymał się z właściwą powagą. Pisarza
Pozycja społeczna
i wójta przy tej improwizowanej wieczerzy prawie nie dostrzegał, znosił jednak bez
protestu ich obecność i nic nie miał przeciwko temu, żeby spożywali z apetytem kur-
częta, płaty pieczeni na zimno takiej i owakiej, żeby przymknąwszy oczy „spuszczali”
kielichy „bretnalówki”, „zagryzali” rzeczone kielicha szklanicami piwa, a „rozgrzewali
się” herbatą z arakiem. Guńkiewicza zaszczycał od czasu do czasu słowem general-
skim, z Knopfem — rozmawiał. Sam jadł z wolna i popijał herbatę.
Generał był Polakiem i ostentacyjnie zawsze mówił po polsku, nawet w urzędach.
Jedzenie
Polak, Strój
Znać było w jego wymowie pewne zacięcie i akcent rosyjski, ale ów akcent pasował
jakoś do jego wyniosłej figury, do grubej kurty szczególnego kroju, okrągłej czapki
⁵
aan
— łupieżca.
⁶
aana
(z .
aance
: posuwać się naprzód, robić postępy) — tu: posuwać się, dążyć do
czegoś.
⁷
alaa
własc.
ala
— dawny przyrząd do wyznaczania pozycji na ziemi względem ciał
niebieskich.
Echa leśne
z czerwonym lampasem i niebywałej wielkości daszkiem, do sukiennych kamaszów
i siwych podkręconych wąsów.
Ogień buchał podsycany przez strzelca. Suchy jałowiec palił się z wesołym trza-
Las
skiem. Z lasu leciał po rosie wieczornej łoskot siekier. Łoskot uderzał w lasy, w ogrom-
ne świętokrzyskie bory jodłowe, w puszczę wilgotną, senną, niemą, głuchą. Echa
ciosów mknęły od góry do góry, od kniei do kniei, w dal czarną, w noc, we mgłę.
Odbite, wypędzone, dalekie głosy drżały kędyś za światem i zza świata wołały. Przelę-
kłe, niewymowne wracały z dali, z moczarów, gdzie nikt nie chodził, gdzie „straszy”.
Co pewien czas rozlegał się wśród stuku siekier jadowity trzask lecącego drzewa,
szum i łomot obszaru jego gałęzi, potężny, głuchy grzmot upadku wielkiego pnia.
Echo porywało ten głos i niosło w ciemnonocną dalekość wieść coraz głuchszą, o tym
ciosie przejmujące zwiastowanie… Wszystek las łamał się i rozpadał, huczał wszyst-
kimi drzewami świadectwo niezapomniane i żywym głosem z ciemności wzywał…
Wypłynął z zasłon leśnych olbrzymi, czerwony księżyc i wolno szedł wśród ciem-
nych obłoków. Towarzystwo zebrane przy ognisku zamilkło. Chłód powiał. Mój
Koń
wierzchowiec (siwa szkapa folwarczna, jasnokoścista półemerytka, której po przy-
jeździe na wakacje obciąłem był ogon i grzywę, którą torturowałem popręgami starej
kulbaki i zmuszałem do zabójczych galopów) stał w pobliżu ogniska. Widać było
poczciwy łeb i przednie łopatki, kopyta na emeryturze, a nade wszystko oczy, prze-
dziwnie rozmyślające o płonącym ognisku i o nas, ludziach tam zebranych…
Generał od dawna postawił szklankę na tacy i siedział wyprostowany, z nogą
zgrabnie odstawioną, a piersią wysuniętą. Czasami oglądał się na las. Słuchał, jak
echa grają, i znowu ustawiał głowę we właściwej formie.
Rzekł, zwracając się do Guńkiewicza:
— Panie podleśny, a jak daleko z tego oto miejsca do Suchedniowa?
Guńkiewicz postawił szklankę i z należytym pochyleniem zamaskowanej łysiny
oświadczył, że na prostaki nie będzie dziesięciu wiorst.
— A pan tu drogi wszystkie zna?
Guńkiewicz uśmiechnął się z dumą czy politowaniem. Nie znajdował słowa zbyt
dosadnego na wyrażenie swych znajomości tamtejszych wertepów: od lat dwudziestu
kilku był podleśnym.
— Tak… — bąknął generał w zamyśleniu. — A pan taką drogę zna: od Zagnań-
ska ku Wzdołowi? Była tam przy tej drodze karczma w szczerym lesie…
— Zagoździe — jakże! Stoi.
— Jedna korzenista droga szła stamtąd w kierunku Suchedniowa, a druga, lepsza,
na Wzdół, na Bodzentyn.
— Tak jest, panie generale.
— Więc karczma, pan mówisz, stoi?
Karczma
— Stoi. Najgłówniejsza złodziejska przystań i ucieczka. Z całej Korony Polskiej
koniokrady tam się właśnie schodzą.
— Przed tą karczmą, za drogą, po drugiej stronie, był wydmuch piasku. Duży,
żółty… Na tym wydmuchu rosło kilka brzóz…
— A to generał pamięta doskonale! Z tych tam brzóz tylko jedna została. A były
Pobożność
już brzozy — ba — ba! Karczmarz łajdak je wyciął. Jedna z tych brzóz została, i to
dlatego, że o nią krzyż oparty. Już, szelma, tej tknąć nie śmiał.
— Co za krzyż? Skąd tam krzyż? — żywo spytał Rozłucki.
Grób
— A tam krzyż stoi… w tym miejscu…
Echa leśne
— Z jakiej racji krzyż w tym miejscu — a?
— Jak to krzyż, panie generale… Ludzie postawią, drudzy czapki uchylają —
i tak se ta stoi… Już też i spróchniał od dołu, podparło go się tam z boku dwoma
„pasierbami”…
— Kto postawił? — nalegał generał.
— Prawdę powiedziawszy… — mruknął niewyraźnie Guńkiewicz, uśmiechając
się nieśmiało — prawdę powiedziawszy, to ja ten krzyż postawiłem. Drzewa tu mamy
w bród. Wzięło się jodłę zdrową, jędrną, wystałą. Obrobił ją do kantu, a nawet tu
obecny cieśla, a nasz teraz pan wójt…
— E, nie ma ta o czym, co ta… — opędzał się niechętnie wójt Gała.
— Wpuściło się drzewo w ten piach głęboko, głęboko…
— A dlaczegóż w tym właśnie miejscu?
— Dlatego, proszę łaski pana generała, że w tym miejscu leży człowiek pocho-
wany, tam w tej wydmie.
— Człowiek pochowany… — powtórzył generał. — A pan tego człowieka znałeś
może, co?
— Ano… Juścić go znałem, bo na takim leśnictwie jak moje trudno było nie
znać… Lasy wokolusieńko milami. Kto już w te lasy wlazł, to mojego węgła, a nawet
mojego łóżka pewno nie ominął.
Generał zwiesił głowę i przez czas dość długi siedział w milczeniu. Wyjął wreszcie
z bocznej kieszeni srebrną papierośnicę, otworzył ją niepewnymi palcami.
— A wiesz pan — mówił z zimnym uśmiechem — że ów człowiek, co tam
pochowany leży, to mój rodzony bratanek.
Geometra Knopf, który dotąd siedział bez ruchu, zapatrzony w płomień ogniska
z takim zacięciem ust, jakby miał przed sobą coś obmierzłego, rzucił na generała
gwałtowne spojrzenie:
— Rymwid⁈ — zawołał.
Generał zwrócił się ku niemu:
— To właśnie, Rymwid… A i pan coś o nim wiesz…
Knopf wykonał ustami szereg wykrzywień, jakby przed chwilą pił czysty sok
cytrynowy, kiwał chudą ręką w rozmaitych kierunkach, mrugał białymi powiekami.
Wreszcie wśród najnieznośniejszych dla oka a obłudnych uśmiechów mruknął:
— No tak… Rymwid… Rozumie się…
— Rymwid! — powtórzył generał z zaciekłością i szyderstwem. — On, porucznik
mojego pułku — Rymwid! „Kapitan”! No i doigrał się…
— Więc to rodzony bratanek… — z trwogą szeptał Guńkiewicz wybałuszając
Rodzina
ogłupiałe oczy.
— Rodzonego brata drugi z rzędu syn, Jan — mówił generał w zadumie. —
Brat mój w sewastopolskiej wojnie⁸ pod Małachowym Kurhanem sławnie zginął.
Powstanie
Generał-major, mikołajewskich czasów człowiek. Za węgierską kampanię nagrodzo-
ny stopniem, orderami, majątkiem w penżeńskiej guberni. Na polu bitwy umierając,
mnie tych dwóch synów swoich polecił. Jam mu braterskie i żołnierskie słowo dał,
że ich na ludzi wychowam, w świat wyprowadzę. No i dochowałem słowa. I docho-
wałem… Starszy na Kaukazie służył i tam z cholery umarł w randze sztabskapitana.
Piotr, bezżenny. Młodszy, Jan, przy mnie w pułku służył po skończeniu korpusu.
Ożenił się młodo z Polką, Płazianką, synka małego miał, kiedy to podłe powstanie
Wojna, Żołnierz
⁸
eala na
— oblężenie Sewastopola, portu rosyjskiego na zach. wybrzeżu Krymu przez
wojska koalicji brytyjsko-ancusko-tureckiej, która ostatecznie zwyciężyła. Oblężenie trwało mie-
sięcy w – r. i stanowiło element wojny krymskiej między Rosją a imperium otomańskim
(–).
Echa leśne
przyszło. Przyszło to podłe powstanie, moi panowie; odkomenderowali… Ja wtedy
byłem w randze podpułkownika. Poszliśmy w Opoczyńskie.
Generał zamyślił się głęboko. Knopf skręcił w palcach misternie równego papie-
rosa, wsunął go ostrożnie do cygarniczki i szukał pracowicie węgielka, od którego
mógłby zapalić. Generał czekał, zdawało się, na chwilę, kiedy nareszcie zapali, a gdy
Knopf zaciągnął się dymem, rzekł:
— No tak. Ten mój bratanek — zdradził. Tylko co rozlokowaliśmy się na le-
Honor, Patriota,
Powstanie
żach, uszedł nocą do bandy. Rano jednego dnia raportuje mi kapitan Szczukin, że
tak i tak: Jana nie ma. W kwaterze, gdzieśmy stali, w Sielpi, znaleziono kartę na stole
z zawiadomieniem mnie, jako dowódcy naówczas trzech batalionów, „że wierny obo-
wiązkowi dla swojej ojczyzny” — i tym podobne brednie. Mnie, swego przełożonego
i stryja, wzywa, żebym także splamił swój oficerski honor, złamał przysięgę i uciekał
za nim do bandy, do lasu. Tak to, moi panowie.
Knopf ćmił swego papierosa uważnie, powoli. Puszczał matematycznie dokład-
ne kółka dymu i śledził je oczyma. Guńkiewicz nie chciał już pić herbaty. Siedział
oszołomiony, patrząc w mówcę jak w tęczę…
— Doszły mię wieści — ciągnął generał — że nasz uciekinier jest szefem sztabu
w jednej z band. No, dobrze… Po to — mówi do mnie kapitan Szczukin, dowódca
roty, pod którym mój bratanek służył — po to poszedł. W wojsku służba twarda,
ciężka, niewdzięczna, a w bandach służba lżejsza. Tam nasz
ac
⁹ byłby bez
trudu i zachodu kapitanem… O co jak o co, mówi, ale o awans w tych wojskach
polskich nietrudno.
Knopf skończył swego papierosa i śmiał się z dowcipu kapitana Szczukina. Generał
mówił:
— Szliśmy wciąż obławami to za taką partią, to za inną. Co wyjedziem od koń-
Walka, Podstęp
skich w suchedniowskie lasy, to oni ujdą w głąb ku Bodzentynowi. My się wrócimy,
to ci za nami. Jeden szczególniej wódz, pułkownik czy kapitan, nazwiskiem Walter,
najbardziej nas zwodził. Palił nocą szerokie ogniska, niby to obóz, a sam usuwał się od
takiego miejsca dosyć daleko i nocował bez ognia. My ciągniemy obławą, otaczamy
cichaczem owe ognie dalekie, napadamy wreszcie nocą — pustka. A on tymczasem
na uczyniony hałas podchodzi jak rabuś, strzela w naszych żołnierzy pod blask ognisk
i umyka w knieje. Miał i chłopów zbałamuconych, którzy nas nocą prowadzili na te
fałszywe obozy.
Pisarz spojrzał na wójta Gałę spode łba i uśmiechnął się niezdrowym śmiechem.
Wójt siedział wyprostowany, z oczami wlepionymi w generała.
— Tak było wielekroć w Samsonowskiem…
— Pod Gozdem… — dorzucił Guńkiewicz.
— A i pod Gozdem…
— Pod Klonowem… — mruknął Knopf.
— Ale przerwała się zabawa — wtrącił generał. — Na raz, na dwa, na trzy wresz-
cie się sztuka uda, ale nie na zawsze. Zdarzyło się, że szedłem ja na czele kilku rot
od Zagnańska ku Wzdołowi — ot, tą drogą na karczmę. Zanocowałem w karczmie,
⁹
ac
(z ros.) — w wojsku rosyjskim najniższy stopień oficera.
Echa leśne
[ Pobierz całość w formacie PDF ]