de Maupassant Guy - Jedyna miłość, e-book, D
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
GUY DE MAUPASSANT
Jedyna miłość
i inne opowiadania
Wybrała
Irena Szymańska
Wydawnictwo PTWK
Skan. „MiS”
WIOSENNY WIECZÓR
Joanna miała poślubić swego kuzyna Jakuba. Znali się od dzieci i miłość
ich nie przybrała tych form uroczystych, jakich na ogół przestrzega się
w wielkim świecie. Wychowywali się razem, nie domyślając się nawet, że
się kochają. Panienka, z natury trochę zalotna, pozwalała sobie na niewinną
kokieterię wobec kuzyna; podobał jej się zresztą i uważała go za dobrego
chłopca. Kiedy się spotykali, całowała go z całego serca, nie odczuwając
przy tym najlżejszego dreszczu, owego dreszczu, od którego mrówki zdają
się przebiegać po ciele od koniuszków palców u rąk aż do samych stóp.
On myślał sobie po prostu: „Ładniutka jest ta moja kuzyneczka”; wspo-
minał ją z tym pewnym mimowolnym rozrzewnieniem, jakie mężczyzna
odczuwa zawsze wobec ładnej kobiety. Nie zastanawiał się nad nią głębiej.
Aż tu któregoś dnia Joanna usłyszała przypadkiem, jak matka mówiła do
swojej siostry (ciotki Alberty, bo ciotka Lison została starą panną):
Ręczę ci, że te dzieci się pokochają, to widać od razu. Jeżeli o mnie cho-
dzi, Jakub jest zięciem, o jakim marzyłam.
Z tą chwilą Joanna zakochała się na zabój w kuzynku Jakubie. Czerwie-
niła się na jego widok, ręka jej drżała w dłoni młodzieńca, spuszczała po-
wieki, gdy spotkała jego spojrzenie, i zaczynała się droczyć, kiedy chciał
ją pocałować; aż w końcu spostrzegł to wszystko. Zrozumiał i w porywie,
w którym było tyleż zadowolonej miłości własnej, ile prawdziwego uczucia,
schwycił w ramiona kuzynkę szepcząc jej do ucha:
– Kocham cię, kocham!
Począwszy od tego dnia nie przestawali gruchać i czulić się; rozwinęli
całą gamę sposobów znanych zakochanym, którym ich dawna zażyłość
odbierała wszelki przymus i wszelką nieszczerość. W salonie Jakub całował
narzeczoną wobec trzech starych kobiet, trzech sióstr: jej matki, jego matki
i ciotki Lison. Spacerował z nią sam na sam całymi dniami po lesie, wzdłuż
rzeczki, po wilgotnych łąkach, gdzie trawa była usiana drobnymi kwiatami.
Oczekiwali chwili, która ich miała połączyć, nie nazbyt niecierpliwie, otu-
leni, spowici jakąś rozkoszną tkliwością, upajając się subtelnym urokiem
niewinnych pieszczot: dotknięcia palców, spojrzeń namiętnych, a tak prze-
ciągłych, że dusze zdawały się w nich stapiać; dręczeni niejasnym jeszcze
2
pragnieniem doskonalszych uścisków, czuli, że wargi ich drżały niepokojem,
nawołują się, zdają się na siebie czatować, czekać, coś sobie obiecywać.
Czasem po całym dniu spędzonym w tej letniej, a jednak przesyconej
namiętnością atmosferze, na tych platonicznych pieszczotach, czuli wieczo-
rem jakąś dziwną omdlałość, oboje wzdychali głęboko, sami nie wiedząc
czemu, a były to westchnienia nabrzmiałe oczekiwaniem.
Obie matki i siostra ich, ciotka Lison, przyglądały się tej młodzieńczej
miłości z uśmiechem rozrzewnienia. Widok ich zdawał się wzruszać zwłasz-
cza ciotkę Lison.
Była to małomówna kobiecina, usuwająca się, cicha; ukazywała się tylko
w godzinach posiłków, po czym wracała do swego pokoju, gdzie zamykała
się na resztę dnia. Wyglądała na poczciwą starowinkę, oczy miała łagodne
i smutne, w rodzinie nie liczono się z nią wcale.
Obie siostry, wdowy, które zajmowały pewną pozycję w świecie, uważały
ją za nic nie znaczącą istotę. Traktowano ją z bezceremonialną poufałością,
którą starano się ukryć okazując starej pannie nieco lekceważącą pobłażli-
wość. Miała na imię Eliza, urodziła się bowiem w czasach, kiedy królował
we Francji Béranger. Gdy się jednak przekonano, że nie wychodzi, że nigdy
pewno nie wyjdzie za mąż, zaczęto ją nazywać nie Elizą, lecz Lison. Dzi-
siaj była „ciotką Lison”, pokorną, czyściutką staruszką, okropnie nieśmiałą
nawet wobec najbliższych, ci zaś darzyli ją uczuciem, w którym dużo było
przyzwyczajenia, współczucia i życzliwej obojętności.
Dzieci nigdy nie wpadały do jej pokoju, żeby ją uściskać. Tylko służąca
tam zachodziła. Posyłano po ciotkę Lison, jeśli chciano z nią porozmawiać.
Nie wiedziano niemal, gdzie znajduje się jej pokój, ów pokój, w którym
upływało samotnie całe to smutne życie. Zdawało się, że nie zabiera prawie
wcale miejsca w tym domu. Kiedy jej nie było, nigdy o niej nie mówiono,
nigdy o niej nie myślano. Była to nikła istota, jedna z tych, co pozostają nie
znane nawet swoim bliskim, jakby niezbadane – śmierć ich nie stwarza
w domu pustki, braku ich nikt nie odczuwa – jedna z tych istot, co nie po-
trafią ani wrosnąć w życie, ani w przyzwyczajenia, ani w serca tych, którzy
obok nich żyją.
Chodziła zawsze drobnymi, szybkimi kroczkami, nigdy nie hałasowała,
nigdy nic nie potrącała, rzekłbyś, nadawała przedmiotom martwym całko-
witą bezdźwięczność; ręce jej były jakby zrobione z waty, tak lekko i deli-
katnie obchodziły się ze wszystkim, czego dotknęły.
Kiedy mówiono „ciotka Lison”, te dwa słowa nie wywoływały właściwie
3
w nikim żadnej myśli. Tak jakby powiedziano: „imbryk do kawy” albo
„cukierniczka”.
Suczka Lulu zdawała się o wiele silniejszą indywidualnością, toteż ciągle
ją pieszczono, zwracano się do niej: „Moja kochana Lulu, moja śliczna
Lulu, moja mała Lulu”. Będą zapewne znacznie dłużej po niej płakać.
Ślub młodej pary miał się odbyć pod koniec maja. Narzeczeni nieustan-
nie patrzyli sobie w oczy, trzymali się za ręce, żyli jedną myślą, serce przy
sercu. Wiosna, spóźniona w tym roku, wahająca się, dygocąca dotąd wśród
kryształowych przymrozków nocy i mglistych chłodów poranku, wytrysnęła
z nagłą siłą.
Kilka ciepłych, trochę zamglonych dni poruszyło uśpione w ziemi soki,
roztulając jakby cudem jakimś liście i rozsnuwając wszędzie ów miły,
obezwładniający zapach pąków i pierwszych kwiatów.
Aż wreszcie pewnego popołudnia zwycięskie słońce osuszyło zwiewne
opary, rozpostarło swą jasność po całej równinie. Jego promienna wesołość
przeniknęła wszystko: rośliny, zwierzęta, ludzi. Zakochane ptaki fruwały,
trzepotały skrzydełkami, nawoływały się. Joanna i Jakub, oszołomieni
jakimś czarownym szczęściem, jakby onieśmieleni, zaniepokojeni nie
znanym dotąd dreszczem, którym przejmowało ich pulsujące w lesie życie,
spędzili cały dzień razem na ławce przed pałacem, nie mając już odwagi
oddalić się we dwoje; widzieli jak przez mgłę goniące się tam, na stawie,
łabędzie.
Zapadający wieczór przyniósł im ukojenie. Po obiedzie rozmawiali
cichutko w salonie, wsparci łokciami o parapet otwartego okna, podczas
gdy ich matki grały w pikietę w kręgu światła padającym od przysłoniętej
ciemnikiem lampy. Ciotka Lison robiła na drutach pończochy dla biednych
ze wsi.
Wysoki las ciągnął się daleko za stawem i nagle, poprzez rzadkie jeszcze
korony drzew, ukazał się księżyc. Wschodził powoli, przeświecając przez
gałęzie rysujące się na jego tarczy, a wznosząc się coraz wyżej na niebie
wśród blednących przy nim gwiazd, zaczął zalewać świat cały swym mętnym
blaskiem, w którym unosiły się białawe mgiełki i sny, tak drogie czułym
sercom, poetom i kochankom.
Joanna i Jakub przyglądali mu się przez chwilę, a potem, urzeczeni cichą
pieszczotą tej nocy, rozproszonym światłem padającym na murawę i skupi-
ny krzewów, wyszli z domu i spacerowali powoli po wielkim, bielejącym
trawniku aż nad migotliwy staw.
4
Obie matki przegrały tymczasem swe codzienne cztery partie pikiety,
zaczęła je ogarniać senność i miały ochotę pójść się położyć.
– Trzeba zawołać dzieci – powiedziała jedna.
Druga rzuciła okiem na pobladłe niebo na horyzoncie, na poruszające się
z wolna dwa cienie.
– Daj im spokój – rzekła – tak pięknie w ogrodzie! Lison na nich pocze-
ka, prawda, Lison?
Stara panna podniosła zalęknione oczy i odpowiedziała nieśmiało:
– Ależ tak, poczekam na nich.
Obie siostry poszły więc się położyć.
Wówczas wstała z kolei ciotka Lison i zostawiając na poręczy fotela
zaczętą robotę, wełnę i druty, oparła się o parapet okienny i zapatrzyła
w czarowną noc.
Narzeczem wciąż chodzili przez trawnik od stawu do ganku i z powro-
tem od ganku do stawu. Ściskali się za ręce i już nawet nie rozmawiali,
jakby przestali być sobą i stopili się z poezją, którą tchnęła przyroda. Naraz
Joanna spostrzegła w obramowaniu okna sylwetkę starej panny, rysującą
się na tle światła lampy.
– Widzisz – szepnęła – ciotka Lison na nas patrzy.
Jakub podniósł głowę.
– Tak – powtórzył – ciotka Lison na nas patrzy.
I dalej przechadzali się z wolna, rozmarzeni, zakochani.
Ale rosa zaczęła padać na trawę, przejął ich lekki dreszcz.
– Chodźmy już do domu – powiedziała Joanna.
Wrócili więc.
Kiedy weszli do salonu, ciotka Lison znów robiła na drutach; pochyliła
czoło nad robotą, a jej chude paluszki drżały trochę, jakby były bardzo
zmęczone.
Joanna podeszła do niej.
– Czas już iść spać, ciociu.
Stara panna podniosła oczy. Były zaczerwienione, jakby płakała. Narze-
czeni nie zwrócili na to uwagi. Ale Jakub spostrzegł, że lekkie pantofelki
Joanny były mokre od rosy. Zdjęty niepokojem zapytał czule:
– Czy ci nie zimno w te twoje kochane nożyny?
Nagle palce starej panny zaczęły drżeć tak gwałtownie, że upuściły
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]