doktor-piotr Żeromski, ebook
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Stefan eromski
Doktor Piotr
W pokoju pana Dominika Cedzyny ciemno i cicho, cho stary jegomo nie pi. Oparszy
si plecami o poduszki, wpó lec na óku, zatopiony jest w dziwacznych mylach, do
niebywaego ogromu podniesionych przez cisz nocn. A noc jest cicha miertelnie.
wiato ksiycowe, przestrzeliwszy grub warstw szronu, co zabieli szyby niby wapno,
stoi na powierzchniach starych gratów, dwu cian, czci sufitu i podogi, bez ruchu,
jakby z zimna skostniao, takie samo zapewne, jakie owietla musi tej nocy kody gnijce
na dnie wód przywalonych lodem. W szparze szerokiego zapiecka odzywa si czasami
wierszcz, w kcie pokoju koace gucho stary zegar szafkowy, ostatni zabytek wietnoci
minionej. piew wierszcza i tpy szczk wahada sprawiaj panu Dominikowi niejak,
trudn do okrelenia ulg. Gdyby nie te dwa litociwe szmery, rozszarpayby mu chyba
serce tok i burza uczu i odebraa rozum nawanica ponurych myli. Gdy z mrocznych
któw izby wychyla si poczn zmory bojani, gdy w sercu arzy si poczyna al
bezsilny i zy okrutnego bólu pal powieki — wierszcz szepce goniej, zupenie jak
gdyby wyranymi sowami, sylaba za sylab, mówi:
„Wzywaj go w dzie utrapienia, a wyrwie ci i czci Go bdziesz”.
To dziwne zdanie, ta rada czy modlitwa utajona w szmerze robaczka nocy, jest jedynym i
ostatnim punktem podparcia dla wytrconych ze zwyczajnej kolei myli samotnika.
Kilkakrotnie zapala wiec sdzc, e go wiato uspokoi. Daremnie. Skoro zatli zapak,
rzuca mu si w oczy list syna i przypomina, jakie i gdzie ta mka ma ródo. Teraz
ogarna go ch zajrzenia raz jeszcze nieszczciu w same lepie, dwigna z niemocy
ducha biedna odwaga smutnych a do mierci: zapuci sond w gb rany, do cna j
wymaca, przekona si naocznie i nieomylnie, e jest niewyleczaln — no, i niech tam
wszystko jasne pioruny spal!
Naoy okulary, odsun list za pomie i powoli, pógosem czyta zacz:
Mój drogi ojcze!
Ze wszystkich moich zotych marze diabe sobie fidybus skrci i zapali cygaro.
Chepiem si niegdy z moich zdolnoci do matematyki, oczy mi na wierzch wyaziy z
pychy, gdy kolekowie kpinkowali, e ja ju w onie matki, w randze szeciomiesicznego
embriona, oczekujc chwili wydostania si na ten padó rachunku róniczkowego,
rozwizywaem z nudów algebraiczne zadanie o gocach. Teraz przeklinam i te niby
zdolnoci, i te gupie rachunki. Gdybym by pasa krowy na wygonie albo i same
wieprzki…
Ale co to pomoe w bawen obwija! Awantura ma taki dese: Mniej wicej przed
trzema tygodniami prosi mnie do siebie profesor i daje do czytania list niejakiego
Jonatana Mundsleya, chemika, byego profesora w jednym z uniwersytetów angielskich.
Ten pan porzuciwszy katedr urzdzi sobie laboratorium prywatne i prosi naszego starego
o wskazanie mu najzdolniejszego spomidzy asystentów naszej politechniki, chce bowiem
takiemu facetowi powierzy kierownictwo owej budy. Obiecuje paci dwiecie franków
miesicznie, da mieszkanie, wszelkie materiay, jakich chemiczna dusza zapragnie, opa i
inne przyjemnoci — no, i prawie zupen swobod w pracy. Gdym list przesylabizowa,
profesor odebra go z rk moich, zoy starannie, schowa do szuflady, skrzywi si
swoim zwyczajem i podawszy mi flegmatycznie koczyn usiad przy biurku i wetkn
nos w papiery. Patrzaem z podziwieniem na jego ysy czerep, gdy ten stary niedojda
mrukn:
— Tam ju napisaem… Naley wzi ciepe spodnie i weniane skarpetki. Wiadoma
rzecz… mgy… Miasto Hull nad morzem. Jeeli brak panu pienidzy, mog poyczy
trzysta franków bez procentu na trzy miesice. Tak… Tylko na trzy miesice.
Zrobio mi si haniebnie gupio. Azali ja — mylaem — wziwszy na si posta
najzdolniejszego midzy chemiki, pojad w wenianych skarpetkach nad morze a do
miasta Hull? Czemu nie kogo innego spotyka takie zaszczytne wyrónienie, taki los
szczliwy? Bo to los! W pracowni Mundsleya, bez troski o jutrzejszy obiad i dzisiejsze
przyszczypki u butów, mona pracowa nie tylko nad zdobyciem nowych wiadomoci, ale
i zaspakaja hipotezy wydubane z swego wasnego mózgu.
Ta chemia ma swoje psie figle… Skoro czowiek raz w to boto wlezie, jeeli jeszcze
powcha spraw niezbadanych a wiecznie nccych, porywa go taka przecie szewska pasja
odnajdywania nowych „prdze”, e gotów i o wenianych skarpetkach mniej dokadnie
pamita. A zreszt, mój Tatku, zobaczy Angli, jej prawdziwie wielki przemys, te cuda
cywilizacji, te kolosalne skoki ludzkiego geniuszu! Zabraem si i wyszedem.
Posiedziaem na Stapferwegu, a stamtd, gnany niepokojem, ruszyem na miasto. Zamiast
wszake zwoa publik do Kropfa, gdzie tradycja surowo nakazuje oblewa wyjtkowe
zdarzenia, puciem si nad jezioro. Nie pamitam, kiedy znalazem si na drodze
prowadzcej do Westmünster. Ciemna mga kpaa si we wzburzonych falach: rude,
obdarte, poszczerbione zbocza i upazy gór wynurzay si z niej kiedy niekiedy niby
fantastyczne wyspy; aonie krakay mewy szybujc nad sam wod.
A wic jad — mylaem — do ziemi Angielczyków ziemnowodnych, jad nad morze,
nad dalekie i nieznane morze… Nadaremnie tak dugo udziem si nadziej, e pojad w
inne strony, e po omiu latach inny zobacz krajobraz. Nadaremnie w cigu ostatnich
trzech lat wysaem tyle strzelicie rekomendowanych afektów do odzi, Zgierza i tym
podobnych Pabianic, upraszajc o posad, z pac czterdzieci, trzydzieci, niech tam
zreszt wszyscy diabli! — dwadziecia pi rubli miesicznie. Na próno wynosiem pod
niebiosa moje talenty chemiczne, cytowaem moje patenty, obiecywaem wynale nowe
rodki drukowania perkalików. Skompromitowaem si tylko w oczach wasnych i witej
nauki. Tam ydkowie i niemczykowie wszystko ju wynaleli, zatkali wszystkie miejsca i
popychaj wielki przemys. Rozwiay si marzenia o tym, e ci, mój Staruszku,
mit
Pompe und Parade
zabior do siebie, e posprawiamy sobie nowe przyodziewki (samych
butów kozowych z cholewami po dwie pary na chopa), e naznosimy tytoniu, cukru,
herbaty, kiebas — licho wie zreszt czego, e si bdziemy wieczorami jak ostatnie
szewcy zgrywa w domino i witej pamici Kozików wspomina…
Kozików!… Czy te ojciec pamita ten wydmuch piaszczysty za naszym ogrodem,
obronity krzywymi sosnami i nisk, szorstk traw? Sam nie wiem, czemu tak lubi
myle o tej dziurze.
Pamitam raz… Po dugich i tgich mrozach, po cikiej zimie, nasta pierwszy dzie
ciepy, prawie upalny. By to jeden z pierwszych dni marca. Okoo poudnia obnay si
niespodziewanie ze niegu szczyt owego wzgórza, wylaz ze skorupy i zaczernia nad
biaym widnokrgiem jak garb potworny. Staem wtedy w oknie i wydawaem lekcj
korepetytorowi — pamita go Tatko? Kudatemu Kawicy. Co mnie kolno. Nie wiem,
jakim sposobem wykrciem si z lekcji, wypadem na dwór, zwoaem psy folwarczne i
„co ko skoczy” przez zagony, przez pastwisko, bez czapki!… Do dzi dnia mam w sercu
t chwil, te uczucia, jakby to byo wczoraj. Po igach, gaziach, po korze odziemków
sosnowych spyway ogromne, brudne krople, ciko kapay na zaspy i dziurawiy je na
wskro; kady skostniay badyl, kady pniak, kamie, kade drzewo, kady przedmiot
wciga w siebie, poyka wszystkimi porami promienie soca i stawa si w mgnieniu
oka ogniskiem ciepa. Dokoa drzew, krzaków, suchych odyg chwastu, dookoa kamieni i
koków dryy si w oczach ogromne jamy i ukazywa w nich jasny, wiotki piasek.
Kade jego ziarenko, nasycone ciepem, zdawao si arzy i pon, szerzyo na
zamarznitych towarzyszów radosny ogie. Ziarnka piasku parzyy nieg ze spodu,
drzewa i krzaki chlustay na ciepymi kroplami, przykopy i zagony zdaway si dwiga
zdawione grzbiety. Z dalekich pól szed gsty opar niby dym ciepy, maga si i
przewala nad równinami, a trzs i poyskiwa nad wzgórzem.
Stado wróbli wygrzewao si na gaziach suchej wierzby i wierkao jak na trwog.
Rozpuszczone, jak u indyków, ich skrzyda strzepyway z gazek lód i osdzielizn,
dzioby kuy niecierpliwie w próchno obwieszone soplami. Zdawao mi si wtedy, e cae
to stadko piewa jedn pie dziwn i nigdy nie syszan, przejmujc do szpiku koci. I
popyny nareszcie pierwsze wody wiosenne, bujne, nage, gwatowne, jak zy
niespodziewanego szczcia. Sczyy si bruzdami, obiy sobie gbokie oyska w
posiniaych kolejach wyrnitych przez sanice, lay si po wierzchu niegowej skorupy, z
cicha, radonie szemrzc. W naszym strumieniu woda wezbraa, powstaway wiry
huczce, odsaniay si brzegi i spywaa po nich, jak ropa, óta, rzadka, rozmoczona
glina. Pnie brzóz nadwodnych zanurzyy si w rzek i ssay korzeniami t wod yw…
Wpadem w sza: spuszczaem strumyki, uatwiaem spadek wodospadom, kopaem
kanay, stawiaem tamy… Cieszyem si w gbi serca, e skostniaym badylom ciepo, e
ju aden wróbel nie zamarznie, i wycigaem po raz pierwszy w yciu dziecice ramiona
do tej wielkiej niewiadomej…
Czy te to miejsce jest tam jeszcze? Pytanie godne gowy i pióra doktora Piotra Cedzyny.
— Nieprawda? Ach tak!… Czowiek, któremu odejm strzaskan rk, czuje cigy ból
w próni równajcej si dugoci rki. Czsto budz si po twardym nie z tym nieujtym
bólem w próni. Oto przyjdzie nowa wiosna… Zobacz j w mgach przydymionych
sadz fabryczn — a zarówno tam jak tutaj bd niós w sobie ky upiora, gboko
zapuszczone w dusz… I tak zawsze, bez koca…
Zapomniaem, o czym waciwie chciaem ci pisa, mój Stary, mój Drogi Stary… Jestem
sam na wiecie i ciebie mam tylko jak drug poow siebie, jak oddart i niezmiernie
daleko uwizion poow duszy. Nie gniewaj si, e pisz rzeczy nieciekawe — pisz
jakby do siebie… Gdym tedy sta nad brzegiem jeziora, byo mi strasznie podle. Wielkie,
przezroczyste, jasnozielone fale biegy z jakiego nieznanego miejsca schowanego we
mgle, trzepay si u brzegu, pkay rozpatane przez ostrza kamieni, a kada zelizgujc
si w gbin, zdao si, wzdychaa: „Jeste jak mrówka wychowana w lesie, gdy j na
rodek stawu wiatr zaniesie…”
Pan Dominik odrzuca list ze zoci i podparszy brod piciami siedzi nasroony jak
kania. Nie mcz go ju teraz fantastyczne, bezprzedmiotowe rojenia, ale za to skupiaj
si i kojarz logiczne, nie mniej przeto bolesne myli. Czemu taki koniec wzio ycie?
Gdzie przyczyna tych wszystkich wypadków? Dlaczego jedyny syn nie sucha ani prób,
ani zakl, ani przedstawie, ani rozkazów i zamiast si uniewinnia, pisze rzeczy
sentymentalne i niezrozumiae? Dlaczego nie powraca? Gdyby si tylko zjawi, przy
protekcji, podeptawszy nieco, znalazoby si dla niego doskonae miejsce, posan
pann… Dlaczego?
To rzecz jasna. Czowiek nie moe y i pracowa — odpowiada sobie pan Cedzyna —
jeli kto nie y przed nim i nie pracowa dla niego. Ten kto — któ to jest? — Ojciec.
Przez urodzenie ojciec nie daje jeszcze synowi ycia — daje tylko obietnic ycia,
wychowanie poczyna je, a dziedzictwo dopiero zapewnia i uzupenia. Tu jest ródo
koniecznoci dziedziczenia w rodzie ludzkim. Ono jest wzem, co spaja pokolenia
umierajce z rodzcymi si, wypywa z tego, co jest niezbdne we wzgldzie potrzeby
ciaa, tworzy i uwiecznia rodzin. Rodzina bez dziedzictwa jest stosunkiem
niedorzecznym, bolesnym, jest mczarni narzucon czowiekowi przez Opatrzno…
Tak kltw my na sobie dwigamy z Piotrusiem! Dziedzictwo dopiero jest znamieniem
czowieczestwa; przez nie, razem z owocami pracy, pozostawia synowi ojciec owoc
swych wrae, poj, rozwagi, odkry i domysów, wszystkiego, sowem, co móg naby
dugoletnim dowiadczeniem. Syn do punktu, w którym si ojciec zatrzyma, postpuje i
siga dalej na drodze bogactwa oraz inteligencji — a tym porzdkiem praca przechodzi z
rk do rk, gromadzi si, rozwija, opiera jedna na drugiej i formuje piedesta, na którym
wznosi si coraz wyej… cywilizacja. W rosncym postpie spoeczestwa, jeeli kto raz
utraci wtek, ju go nie podobna pochwyci — i jeeli ojciec by niedonym w pracy,
syn cierpi za winy niepopenione, a nieszczcie z krwi si przekazuje. Dziedzictwo
trzyma dzieci w obrbie progów domowych i zaspakaja ostatni i dlatego moe tak wielk
i gwatown namitno staroci, namitno obcowania z potomkami…
— Ja to wszystko straciem — szepce pan Dominik ciskajc sobie skronie — i straciem
na zawsze! Gos staroci woa na mnie o ducha i krew, a ja jestem jak rzebiarz, od
którego daj w terminie skoczonego posgu, podczas gdy on, prócz idealnego w duszy
obrazu, nie ma ani garci gliny. Osiemnastoletniego wyrostka puciem bez grosza,
samopas za granic… có dziwnego, e wyrós na obcego mym wyobraeniom, na
nowoytnego czowieka? Czyme ja go przycign? Mioci, mierteln tsknot?… Co
nas czy? Nazwisko chyba, które on po nowomodnemu lekceway sobie. To nowoczesny
czowiek: uczyni ze sob, co chce i jak chce.
Za moich czasów syn by w rku ojca, sucha go i czci, nie mia prawa opuci pod
grob surowego wyroku naszych ludzi, nie zasmuci ojca, bo wisiao nad nim twarde i
mocne, niepisane prawo. Teraz ono rozwizane ley, odkd znikn nasz obyczaj
szlachecki. Synowie nasi odeszli w wiat… Szukaj nowej prawdy. Spiesz po twardym
gocicu, w skwarze i znueniu — zdaje im si bowiem, e na najbliszym wzgórzu tej
drogi ley nie tylko ten skarb, ale i szczcie ducha. Nas wstrzymywaa w biegu mdro
rodzicielska, pokazujc, e ta nadzieja czczym jest mamidem. Ich nic nie wstrzyma, tote
w duszach ich nie ma „mikkich wókien” czuoci. Sabych i nikczemnych mieli ojców.
Ach! wielka nasza wina!… ale czy nasza tylko?
My, czonkowie szeroko rozpostartej rodziny szlacheckiej, stanowilimy odrbn
spoeczno, bylimy cennym zboem, rosncym na pocie tumu jak na nawozie. Czy nie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]